środa, 31 sierpnia 2016

Kropka

Zdałam się na Boga
z decyzją, która
mogła mnie
zabić
lub przywrócić do życia.
Jest dobra, myślałam
lecz w duchu przeklinałam.
Bo wszystko w jednej sekundzie
stało się takie 
szare
choć miało być kolorowe.
Minęło dopiero pół godziny
od powiedzenia "Nie chcę".
Nie chcę.
Chcę.
Nie mogę.
Muszę.
Tak trudno było mi postawić kropkę.
Chciałam, by ostatnia rozmowa
trwała jak najdłużej.
2015

***

boję się pić wody
i tej z najczystszych źródeł
bo nie chcę toksyn w mojej krwi
to jedynie krew pozostaje czysta
gdy zło pochłania
mój umysł
miejsce w którym żyjemy jest
domem dla wilków
czy zdołamy się przed tym uchronić?
nie chcemy się przyznać lecz potajemnie karmimy się
dotykiem zła
gdy mnie usłyszysz
nie odwracaj się
to nie mogę być już ja
miejsce w którym żyjemy jest
domem dla wilków
jak często się mijamy?
nie czujesz się czasem jak
wilkołak
pod wpływem światła księżyca?
ze wszystkich księżyców
ty świecisz najsilniej
gdy mnie ujrzysz
nie podchodź
to nie mogę być już ja
miejsce w którym żyjemy jest
domem dla wilków
który z nas jest gorszy?
raz? dwa?
jakie to ma ma teraz znaczenie
gdy nieświadomie zakładamy na
siebie nawzajem
sznury?
już dawno skończyliśmy liczyć
więc gdy stanę koło ciebie
nie dotykaj nie mów
to nie mogę być już ja
miejsce w którym żyjemy jest
domem dla wilków
czemu wzajemnie się pożeramy?
lasy widziały już tyle samobójstw
lecz nie doświadczyły ich
tysiące razy
wyglądamy na takich niewinnych
już dawno straciliśmy tę cnotę
teraz odbywamy karę
i odzyskujemy sumienia
więc gdy opuszczę wzrok
zrób to samo
chcę odzyskać siebie
miejsce, w którym żyjemy jest 
domem dla wilków
poprawmy się wyspowiadajmy
jesteśmy głupi ściągając na siebie
nieszczęście
dla chwili przyjemności
odwyk trwa
lecz o ile łatwe były 
pierwsze spojrzenia 
wtedy
o tyle trudne będzie 
udawanie ślepych
teraz
czy jestem wilkiem w owczej skórze?
nie czuję się prawdziwą sobą
z tym co robiłam
moja krew nie jest tak toksyczna
odzyskuję siebie
może przeznaczone było nam być
dobrymi?
nie zmieniajmy przeznaczenia
miejsce w którym żyjemy jest
domem dla wilków
zwanym inaczej
ziemią
2015


**

tak wiele czasu poświęciłam
na budowanie zamku z piasku
który wciąż niszczył przypływ
24 godziny to
dużo i mało
i wszystko i nic
to co tak ważne bywa nieuchwytne
chce być wolne
lecz my chcemy to zatrzymać
każdy uśmiech gest rozmowa
to wszystko kiedyś mnie spotkało
motyle które zamknęłam w klatkach
prędzej czy później odlecą
nim przedziurawię im skrzydła
tęsknotą serca
drzwiczki same się otworzą gdy przyjdzie czas
bo im dłużej patrzę przez kraty
tym bardziej ślepnę
na szczęście
złapałam raz motyla
jednego jedynego
usiadłam na piasku
w miejscu gdzie był mój zamek
zanim został zniszczony
czemu nie mogę złapać w klatkę
przeszkód
i wyrzucić daleko od siebie 
myślałam
lecz woda przelałaby się przez kraty
siedząc w tym miejscu nie zauważyłam
kiedy otworzyły się drzwiczki i motyl
wyleciał
nie został skrzywdzony jak inne
które próbowałam zatrzymać
na zawsze
szczęścia nie można odczuwać cały czas
ono samo wie kiedy odejść
spojrzałam na motyla
przy innej osobie
siedziała niedaleko mnie
a gdy go ujrzała zaczęła budować zamek
z kamieni
i żaden przypływ nie mógł go zniszczyć
tak jak nic nie mogło zniszczyć tego
motyla
tego wspomnienia
szczęścia
które może i odchodzi
ale zawsze wraca
2015

*

mamy oczy lecz nie dostrzegliśmy
martwego wzroku
przygryzionych warg
pięści zaciśniętych na rękawach bluz
mamy uszy lecz nie słyszeliśmy
ludzkiego płaczu
głębokich oddechów
cichych przekleństw
mamy ręce lecz nie dotykaliśmy
klejących się twarzy
trzęsących się dłoni
poranionych nadgarstków
teraz jednak tymi samymi oczami dostrzegamy 
zbyt wiele
tymi samymi uszami słyszymy
tak dużo
tymi samymi rękami dotykamy
ludzkich dusz
płacz, ciche przekleństwa, trzęsące się dłonie
moje, twoje, Nasze
i Nasze serca kochają jakby mocniej
choć już tak wiele razy przestały bić

2015 - zaczynam od kilku wierszy z "kiedyś"

niedziela, 28 sierpnia 2016

Metronom


Kiedy 23 Lipca na ulicy Winstona Churchilla wpadło na siebie dwóch młodych chłopców nikt nie przypuszczał, że wyniknie z tego coś innego niż wzajemna wrogość, a zwłaszcza dlatego, że dzieciaki dosłownie na siebie wpadły. Szybki bieg pierwszego i nieuwaga drugiego skończyły się siniakami, bólem głowy, zdartym kolanem i utratą honoru. Siedmioletni chłopcy jeszcze długo krzywo na siebie patrzyli, ale w końcu dotarło do nich, że mieszkają na tej samej ulicy w bliskim sąsiedztwie i nie mogą się dłużej nienawidzić.


Z upływem lat szereg cudów sprawił, że nawet stali się sobie bliscy, chociaż żaden z nich nigdy nie powiedział tego głośno. Ludziom coś stale mydliło oczy, bo gdy rozmawiali z rodzicami chłopców często wspominali jacy to oni są do siebie podobni. Byli ponoć jak dwie krople wody. Jeden z nich - energiczny, uparty, wiecznie rozbawiony - kochał się wygłupiać i popisywać. Był lekkomyślny, a przy tym bardzo pewny siebie. Bujne blond włosy, bardzo jasne, niebieskie oczy i długie ciemne rzęsy.

Drugi - cichy, inteligentny, bardzo rozważny - spędzał czas na obserwacji ludzi i świata. Był sympatyczny i niezwykle pomocny. Ostrożnie stawiał kroki. Przyczesane gładko, odrobinę za długie, orzechowe włosy oraz zielone, ciekawskie oczy i garstka szarych, prawie niewidocznych piegów na nosie.

Może i byli podobni? Coś kazało ludziom tak twierdzić. Spędzali ze sobą dużo czasu. Chodzili stale od domu do domu, ciągle coś kombinowali i nigdy się nie męczyli. Najczęstszym miejscem ich spotkań był zegar - jedyny świadek zdarzenia z 23 Lipca. Kiedy chłopcy zderzyli się ze sobą tamtego dnia, po raz pierwszy go dostrzegli. Zobaczyli też wówczas, że zegar stanął i chłopiec z brązowymi włosami rzucił kawałkiem metalu, który miał z kieszeni w tarczę, co rzeczywiście podziałało. Ten uliczny zegar postawiono obok latarni dawno temu. Liczył sobie na pewno wiele, wiele lat, a mimo to trzymał się nieźle. Metalowa "nóżka" osiągała wysokość znaku drogowego, a tarcza patrzyła wprost na pasy położone przed nią. Spotkania przyjaciół były regularne - ta sama pora, to samo miejsce. Będąc w liceum przychodzili tam nawet z gitarą, na której blondyn grał od kilku lat. Chłopak o brązowawych włosach próbował śpiewać, choć nieumiejętnie. Wtedy po kilku minutach przed dom wychodził jeden z sąsiadów, który jako fanatyk ciszy o spokoju lubił chłopaków pogonić. Po dłuższym czasie zaczęli odliczać z cwaniackim uśmiechem, a gdy zobaczyli znajomą twarz na horyzoncie zrywali się w ustalonej kolejności i każdy biegł w przeciwne strony, by spotkać się znów pod zegarem i dokończyć piosenkę. Nieumyślnie przekazywali sobie wzajemnie różne cechy - to opanowanie, to wybuchowość. Traktowali siebie nawzajem tak, jakby byli braćmi, których żaden z nic nigdy nie miał.
Dzielili ze sobą tą jedną ulicę, swój charakter i wszystko co należało do nich aż do momentu ich rozstania.

Tego dnia blondyn nie przyszedł po zegar, a przynajmniej nie pod sam zegar. Stał dalej i zwyczajnie patrzył. Za nim jego matka i zachodzące powoli słońce. Przed nim paru granatowych facetów i wrak samochodu. W jego głowie "umiera!" i "chodź, idziemy".


Od tamtego momentu już żaden z nich nie chciał pojawić się pod zegarem. Ofiary śmiertelne. Samochodem jechało dwóch dorosłych mężczyzn. Kierowca ciężarówki nie zauważył świateł i nie zdążył zahamować w porę. Próbował skręcić, ale było za późno. Auto zatrzymało się przy zegarze. Zostało wbite w słup. Osoba siedząca po prawej stronie zmarła na miejscu, kierowca odszedł w szpitalu. Blondyn zastanawiał się jak miał z uśmiechem mijać miejsce, przy którym postawiono tyle zniczy?


Mimo tego przykrego wydarzenia 29 Sierpnia, sprzeciwu rodziców i silnych emocji umówili się na pierwsze po dłuższym czasie i ostatnie już spotkanie. Dochodził koniec ostatniego roku liceum. Około północy zakradli się pod zegar. Cisza była zabójcza i bardzo dziwna. Spojrzeli najpierw tarczę, a potem na siebie nawzajem. Wskazówki pokazywały godzinę 15:24. Na chodniku leżały pojedyńcze, małe kawałeczki, pochodzące zapewne od samochodu, i kamyki. "Przestańmy", pomyśleli. "Nie patrzmy". Blondyn ze łzami w oczach usiadł na chodniku, nie dbając o to czy może się pokaleczyć o strzępki 29 Sierpnia czy też nie. Położył przed sobą gitarę i rozpoczął piosenkę.


Wyobrażał sobie dźwięk tykania starego zegara, ale przychodziło mi to z trudem, choć słyszał to milion razy. "Umiesz to zrobić, na pewno pamiętasz". Uśmiech jego przyjaciela sprawił, że głęboko westchnął i również nieśmiało się uśmiechnął. Zaczął. Kilka razy wypadł z rytmu, raz rzucił kostką za głowę przysłuchującego się mu kolegi. Minęła godzina prób, w końcu na dobre ożywił wspomnienie i palce rwały struny delikatnie, ale stanowczo, wyćwiczonym ruchem. To jakby ojciec karcił dziecko, ale choć musiał pokazać swoją siłę, nie chciał przysłonić swej miłości do niego i nie chciał go zranić. Oboje rozpłakali się na dobre, gdy po kilku bisach blondyn mimo sprzeciwu ze strony orzechowej czupryny zagrał piosenkę po raz ostatni. Nawet sąsiad-fanatyk popatrzył przez okno i wrócił do łóżka, jakby nic się nie działo.


Chłopcy wiedzieli, że każdy bis był niepotrzebny. Piosenka nie była tak samo zagrana, stała się pusta. Wspomnienia dały jej zarys, ale zabrakło oddechu, który dawniej gościł w jej płucach. Tę melodię musiał zagrać przy metronomie. Zegar był ich metronomem. Metronomem ich przyjaźni i metronomem życia. Rytm jest w muzyce jak bicie serca. Metronom upływającego czasu.


Zegar zbudzono dzięki kawałkowi metalu i dzięki takiemu strzępkowi również zakończono jego żywot. Żywot, który podarował zegarowi chłopiec o zielonych oczach i który zegar postanowił razem z nim dzielić. Z chłopcem, który 29 Sierpnia o godzinie 15:24 jechał spokojnie na rowerze i został potrącony przez samochód, który za chwilę miał trafić w słup.


Zielonooki zastanawiał się jak miał z uśmiechem mijać miejsce,
przy którym postawiono tyle zniczy? Jak miał to robić skoro połowa zniczy świeciła ogniem dla niego?

czwartek, 4 sierpnia 2016

Lasy


Lasy. Wielkie, małe połacie zieleni. Zieleń. Szmaragd, malachit, seledyn. Zieleń ciemna, jasna, blada, żywa. Przeróżna. Żaden liść nie jest tak samo zielony. Tak samo malachitowy, szmaragdowy. Kora szorstka. Jedna mniej, druga bardziej. Odcienie brązu. Odcienie zieleni. Odcienie życia. 
Drzewa - piękne społeczeństwo. Drzewa - duże i mniejsze. Sięgają nieba. 
Nieba są dwa. Może pięć? Bliższe i dalsze. Każde któregoś dosięgnie. Każde dosięgnie kiedyś swojego. Drzewa wznoszą do góry swe ręce, tułowia pozostawiając nieruchome. 
Milion palców. Seledynowe, malachitowe. Żywe, blade. Połamane. Spieczone przez słońce, zroszone przez deszcz. Podatne na dotyk wiatru. Bardzo podatne. Chuchniesz, a wskażą ci drogę. Same nie wyznaczają ścieżek, gdy powietrze popycha ich palce. Nie mogą nie ulec, ale ufają mu. 
Drzewa mówią milionami języków. Przeklinają i błogosławią. Przemawiają przez ruch i szept. Lecz potrzebują siły, która otworzy im usta i pozwoli oddać wyraz. Potrzebują wiatru, który pochwyci ich dłonie i poruszy ich biodra w tańcu. Potrzebują kochanka - słońca, deszczu, wiatru. Niepotrzebny im spowiednik. 
Drzewa walczą ze stoickim spokojem. Bitwa statyczna. Walczą o słońce. Chcą skraść kawałek nieba. Chcą przeżyć.
Lecz o ile są drzewa wysokie, zielone i mocne, są też suche, niskie i słabe.
Pośród wysokich, zgrabnych sylwetek stoi drzewko bez rączek. Inne z pniem wbitym korzeniami w ziemię, ale pozbawione tułowia. Gdzie ich narzekania, ich cichy płacz? 
My mamy przewagę. Możemy je okaleczyć, a one nic nam nie zrobią. Ale ile w nas podobieństwa. Przeanalizuj. Nasza różnorodność, nasze potrzeby. Tylko "wychowani" jesteśmy inaczej. 
Drzewa są statyczne, bo takie być muszą. My dynamiczni - możemy i chcemy. Nasza walka jest żywiołowa, prędka - całe nasze życie jest prędkie. Nie umiemy wytrzymać długo w jednym miejscu, musimy stale się przemieszczać. Musimy się stale zmieniać. Dążymy. Chcemy zmian za zmianami. Postępów. Tu budujemy, tam burzymy. 
A drzewa? One po prostu są. Rodzą się w spokoju i umierają w spokoju. Całe życie spędzają na swoim własnym podłożu, nawet jeżeli warunki nie są sprzyjające. Dbają o siebie. Chętnie przyjmują gości w postaci ptaków, podczas gdy ludzie niekoniecznie lubią się dzielić. Drzewa nie chcą wojen, nie rzucają rękawiczek, a ludzie przychodzą do nich z piłami. 
Tworzą się granice dla dwóch społeczeństw. Społeczeństwo Spokoju i Społeczeństwo Chaosu.
Dlaczego więc tyle osób szuka relaksu, chodząc po ściółce, dotykając kory i mchu? Dlaczego wolimy przejść przez granicę niż pozostać na miejscu, wśród swoich i tam szukać ukojenia? Przecież lasy to zbiór drzew, roślin. Rośliny Cię nie przytulą, nie powiedzą nic miłego, nie pokochają Cię. Ludzie to potrafią. Dlaczego postępujemy tak, a nie inaczej? Czemu nie wieszamy się na gałęziach drzew w swoich sadach, nawet jeśli są położone daleko od ludzi i zaniedbane? Czemu wolimy oddychać powietrzem z lasu, choć mamy do dyspozycji tyle parków? Czemu przechadzamy się tam ze słuchawkami na uszach i rękami w kieszeniach, chętniej patrząc w niebo niż zazwyczaj? Czemu to tam zauważamy tekstury, szczegóły, kolory? Czemu słuchamy "odgłosów" lasu, gdy mamy za sobą stresujący dzień? Czemu to tam nasze życie zwalnia i nabiera delikatności, a zmysły wychwytują więcej? I w ogóle dlaczego tam przychodzimy, skoro są tam dzikie zwierzęta i ogrom kleszczy?
Pośród wysokich, zgrabnych sylwetek stoi drzewko bez rączek. Inne z pniem wbitym korzeniami w ziemię, ale pozbawione tułowia.
Zupełnie jak Ty, ale w innym świecie. Innym społeczeństwie. Czy to jeden z powodów? Społeczeństwo Spokoju i Społeczeństwo Chaosu.

Złodziejka


Weszła cicho do pokoju. Powoli. Zauważyła leżące na szafce nocnej zeszyty wraz z budzikiem. Nic. Poprawiła swoje miedziane loki i nie tracąc czasu skupiła się na zadaniu. W głębi pomieszczenia błyszczał stojący na półce z książkami świecznik, w którym odbijały się poranne promienie słońca padające przez okno. Nie zepsuj tego. Jeden krok. Drugi. Patrz na podłogę. Patrz na niego. Po jej lewej stronie stało łóżko. Wyglądało równie spokojnie co śpiący na nim starszy pan. Dziewczynka dawała mu jakieś 75 lat, może 80, ale akurat ta informacja nie była jej szczególnie potrzebna. Wiedziała natomiast, że pora, o której staruszek wstaje zbliża się wielkimi krokami. Obserwowała ten dom od paru dni, wiedziała, że może tu znaleźć coś wartościowego. Miała już stary medalion, portfel i parę innych rzeczy, które schowała w swojej pojemnej torbie kupionej rok temu specjalnie dla takich celów.
Czas. Zerknięcie na zegarek ją zdradziło. Skupienie skoncentrowało się na jednej płaszczyźnie, podczas gdy kontrolować musiała kilka. Potknęła się o coś i upadła z hałasem obijając się o stary bujany fotel i tym samym wprawiając go w ruch.
Dziadek szybko obrócił się na łóżku i wymierzył w nią pistolet. Zamarła. Może był ślepy i mnie nie widział? Kurcze, nie kombinuj. To głupie - wpadłaś. Dotarło do niej co znajduje się w ręku człowieka. Zobaczyła, że to nie mogła być atrapa. Powoli wstała zostawiając torbę na podłodze. Bujany fotel skrzypiał cicho.
- Przepraszam. Proszę... odłożyć pistolet. Naprawdę przepraszam.
Mężczyzna nie odpowiadał. Ta cisza sprawiła, że jej oczy stały się szklane. Nie ma nic gorszego niż cisza - żadnego znaku. Żadnego hasła. Nie liczyła na litość, chciała usłyszeć inne słowo. "Policja".
- Proszę pana - załkała - proszę...
- Dziecko, ale cię wystraszyłem. Nie płacz.
Przyjemny, ciepły, słaby głos. Spojrzała na niego swoimi wielkimi, niebieskimi oczami. Wyglądał trochę jak Święty Mikołaj, ale bez brody i okularów. Jak dla żartu miał na sobie czerwoną koszulkę. Jego twarz - równie przyjemna co jego głos - wyrażała współczucie. Małe, ciemne oczy, które okrążały zewsząd pokaźne zmarszczki. Wąskie, blade usta, za to lekko zaczerwienione z gorąca policzki. Prawie tak czerwone jak jej własne. Żeby zbić kontrast odłożył pistolet na stertę zeszytów - niewiele pomogło.
- Nie bój się, dziecko. Kim w zasadzie jesteś? - spytał podnosząc się.
Po chwili roztaczającej sie dokoła ciszy dodał tylko "Hm?" i nadal czekał.
- Jestem... - nie chciała dać sobie przegrać - Morgan. To moje nazwisko.
- Wybacz mi panienko Morgan, że Cię tak wystraszyłem. 
Nie poruszył sprawy kradzieży, nie chciał dzwonić na policję. Po prostu przepraszał. A dziewczynka stała tam dalej. Zwyczajnie zdziwiona. Choć pytanie jakie później usłyszała jeszcze bardziej namieszało jej w głowie.
"Herbaty?"
Pan o nazwisku Bergstern, bo tak się przedstawił, skończył przebierać się kwadrans temu, a teraz oboje razem z "panienką" siedzieli przy okrągłym, jasnym stole, pijąc gorącą, świeżo zaparzoną herbatę.
- To niezręczne...
- ... pić herbatę z człowiekiem, do którego przyszło się w odwiedziny?
Popatrzyła na ironiczny uśmiech starca.
- Tak, właśnie tak - sama uśmiechnęła się pod nosem i zaczęła bawić się łyżeczką od herbaty.
- Jeżeli chodzi o ten pistolet - zaczął - to ja naprawdę nie chciałem zrobić panience krzywdy. Przed panienką przychodziło tu jeszcze kilka osób. Uciekają gdzie pieprz rośnie, a ja nie muszę ruszać się nawet z łóżka.
Kolejny uśmiech. Morgan pomyślała, że staruszek był całkiem sprytny. Choć musiał mieć również spory zapas szczęścia. W dzielnicy, którą zamieszkiwał dawniej stale dochodziło do kradzieży lub pobić. Sprawcami byli młodzi ludzie, którzy szukali pomocy. Byli biedni. Cała dzielnica była biedna. W miarę upływu czasu sytuacja uległa poprawie. Tutejsi ludzie stali się żartobliwie nazywani "specami od ochrony dorobku". W zasadzie taka była prawda: przeszłość nakazała im przystosować się do tego środowiska nawet jeżeli zostawili je już za sobą. Okraść tamtych ludzi... to graniczyło z cudem. A jednak jej się udało. Prawie. A miała zaledwie 11 lat.
- Pan wie, że przyszłam pana okraść - schyliła się po torbę i wyjęła przypadkową rzecz, był to medalion - Te rzeczy należą do pana. Wszystko jest w torbie. Powinien pan zadzwonić na policję, a zamiast tego częstuje mnie pan herbatą. 
Bergstern wziął do dłoni biżuterię. Delikatnie dotknął długiego, złotego łańcuszka i uśmiechnął się jakby przeczesywał palcami kosmyk włosów swojej ukochanej.
- Jako jedyna nie uciekłaś - otworzył medalion i wtopił wzrok w jego wnętrze - Mógłbym powiedzieć, że dlatego, chociaż... tak, bardzo to pomogło - spojrzał jej w oczy - Zaczęłaś przepraszać, nie bałaś się konfrontacji, choć miałem broń. Dawno takiego dzieciaka tu nie było. Tak odważnego.
Znów uśmiechnął się do niej pogodnie. Tym razem i ona nie mogła powstrzymać się, by odwzajemnić uśmiech. Dla prawie dwunastoletniej dziewczynki nie ma nic wspanialszego niż skomplementowanie jej trudu. 
- Po takiej akcji zasługujesz na herbatę.
Rozmowa w sekundę stała się swobodna. Wymiana uśmiechów, jedzenie ciastek - takie proste rzeczy.
Wieczorem Morgan zwiedziła cały dom, odkładając rzeczy na ich miejsce. Głośno wyraziła swój żal, że musi wracać do domu z pustą torbą - oczywiście żartobliwie. Starszy pan znał sie na żartach, ale wyczuł też w jej młodym sercu prawdziwy żal, więc po kryjomu wsadził dziewczynie do torby pudełko ciastek i tak ich drogi się rozeszły...
...aż do czwartkowego popołudnia.
4 dni po nieudanej kradzieży zapukała do drzwi, które jeszcze niedawno bacznie obserwowała, a gdy się otworzyły pomarszczona, blada ręka przyjaznym gestem zaprosiła dziewczynkę do środka. Trudno jest odrzucić zaproszenie okraszone szczerym uśmiechem.
- Co cię tu sprowadza, panienko?
- Chciałam podziękować za ciastka - mówiła, siłując się z czarnym, wypastowanym butem, który trudno było jej ściągnąć - Mam też coś dla pana.
- To bardzo miłe, mogę wiedzieć co?
- Kawałek ciasta i masę pytań - zdjęła wreszcie but i strzeliła szerokim uśmiechem w stronę pana domu.
Zasiedli do stołu i położyli talerzyk z ciastem w honorowym miejscu - na samym środku.
- Popisowy numer państwa... - zamyślił się przez chwilę - wybacz, tak często mówiłem do pani per panienko, że zapomniałem jak ma pani na nazwisko.
- Morgan - odpowiedziała i schyliła lekko głowę.
Jej prawdziwym nazwiskiem nie było Morgan, podała je kilka dni temu, nie chcąc całkowicie przegrać tego starcia. Wystarczyło jej, że przyłapano ją na kradzieży. Zresztą doskonale wiedziała, że mieszka parę przecznic stąd i starszy pan na pewno jej nie zna. Teraz ciągnęła dalej to małe kłamstwo, bo wstyd było jej się przyznać.
- Dziękuję. A więc może przejdźmy do rzeczy: o co chciałaś mnie zapytać? - skupił na niej wzrok.
- O dużo. Bardzo dużo.. - zatrzymała się na chwilę, by ułożyć myśli i pytania, nadać im kolejność - Bo wie pan... Pan mnie nazwał odważną, ale to nie ja mieszkam w dzielnicy... Ona nie jest zbyt spokojna. Pan się nie boi?
Uśmiechnął się lekko w taki sposób, jakby odpowiedź była oczywista. Nie śpieszył się. Nasypał do herbaty łyżeczkę cukru i zamieszał ostrożnie.
- Kiedyś się bałem. Nawet bardzo. Ale teraz jestem już stary, przeżyłem życie, nie mam nic do stracenia. Czuwają nade mną. Nie mam się o co martwić.
- Jest pan starszym człowiekiem, przecież na takich ludzie częściej... - nie rozumiała, wpadła w konsternację.
- Czy diabeł diabłu straszny?
Morgan opadła na krześle. Oparła głowę i zaczęła myśleć. Nienawidziła poczucia niewiedzy. Chciała, by starzec przemówił, ale nie mogła powiedzieć tego wprost, ego jej na to nie pozwalało. Spojrzała w jego stronę. Zrozumiał.
- Żyję wśród chuliganów i złodziei, sam będąc niegdyś jednym z nich.
Dziewczynka zmarszczyła ciemne brwi. Analizowała. Czy ten pogodny starzec chciał ją omamić? Przechliła głowę na oparciu krzesła i patrzyła w okno. Popołudniowe promienie słońca. Dwa lecące obok siebie ciemne ptaki. Pojedyncza, mała chmurka - kleks zbyt rozcieńczonej w wodzie, białej farby odbitej na barwnym płótnie, którego autorem był pędzel niezdarnego Malarza.
- Proszę - jedyne słowo, któremu udało się przemknąć między jej myślami.
- Ludziom się wydaje, że do tego domu jest wejść trudno. Że czają się na nich czujniki, jakiś drut kolczasty, może jeszcze tygrysy przy łóżku. Ale to bujda. Ludzie są przyzwyczajeni. Pewnego razu wszystko wyłączyłem. Pomyślałem sobie: "O co Ty się stary dziadu boisz?" - zaśmiał się.
Historia jakby pogrążyła dziewczynkę w letargu. Nawet nie zauważyła kiedy nieostrożny Artysta szybko zmienił płótno na ciemniejsze i pozwolił sobie przysłonić swój wcześniejszy kleks następnym - dość ciemnym, w kolorze niebieskim.
- W domu mam dużo cennych antyków i wiele rzeczy prawie tak starych jak ja. Mogą mi je zabrać wszystkie. Najważniejsze z nich trzymam w specjalnym schowku. Chociaż i ja powoli gubię klucz do wszystkich skrytek.
Morgan poruszyła się na krześle i spojrzała znów na mężczyznę. Potrzebował chwili ciszy, by zacząć dalej mówić. Wziął łyk herbaty.
- Dla takiego starucha jak ja najważniejsze stają się wspomnienia. Ty chciałaś zabrać mi coś co wyglądało na cenne choć takie nie było. Zabrałabyś mi to, a ja nie czułbym bólu. Wspomnienia nie są ani uplecione ze złotej nici Ariadny, ani odlane ze srebra. Ich piękno jest głębokie i eteryczne. Piękno rzeczy martwych - płytkie.
Dziecko uroniło łzę i oparło głowę z powrotem o oparcie krzesła, patrząc na płótno. Wyglądało jak kobieta na wózku inwalidzkim czekająca w skupieniu przed oknem na dźwięk dzwonka do drzwi. Na spóźnionego gościa, który nosił dźwięczne imię - Śmierć.
Przez parę minut siedzieli w ciszy jak we śnie. Każdy w swoim własnym.
- W domu czuje się pan bezpiecznie. Powiedział pan, że ktoś pana chroni - odezwała się w końcu słabym, jakby zaspanym głosem Morgan.
- To osoba o błękitnych oczach i pięknych, różanych ustach. Kiedyś to ona się bała i miała we mnie oparcie, teraz to ona się mną opiekuje.
- Mimo, że był pan złodziejem, ona nadal... Co pan ukradł?
Policzki Bergsterna zaróżowiły się jeszcze bardziej niż tamtego poranka, w łóżku.
- Coś bardzo, bardzo cennego.
- Wspomnienie?
- Nie... - po raz kolejny zatrzymał się na chwilę w potoku swoich słów - Człowiek nie potrafi ukraść wspomnień. Ukradłem coś co stało się moją najcenniejszą zdobyczą. Mam to cały czas przy sobie. Własność osoby, która była równie sprytna co Ty i nigdy się nie poddawała. Od razu odpłaciłem jej się za to co mi zrobiła, ponad 50 lat temu.
- Co to było? Co panu zrobiła? - spytała z ciekawością.
- Pewnego dnia podeszła do mnie, dotlkiwie pobiła, narobiła wiele sińców i blizn, połamała kości i w końcu posłała mnie do szpitala z uśmiechem. 
- Kto był tak okrutny... To okropne - dziewczyna zaczęła łkać przejęta losem starca.
- Twoja babcia, panienko Cartwright. Ona skradła moje serce, więc ja skradłem jej.
Bergstern uśmiechnął się i wziął łyk herbaty. Dziewczynka zamknęła oczy, wciąż roniąc łzy. A Artysta, chcąc ją pocieszyć, zesłał na płótno stróżki swoich łez, które zaczęły spływać i rozlewać obraz, przysłaniając błękit patrzących na złodziei oczu, jakby na prośbę starca.